Największym problemem Tesy, był fakt, że jego ofiary, które zostawiał na pewną śmierć poprzez wykrwawienie, zagłodzenie, utopienie (czy inne dziwaczne formy zabójstwa, jak na przykład przymusowe jedzenie makaronu nosem przez kilka tygodni), jakoś nie chciały, zupełnie jak na złość, umierać. Tori nie była jedyną ofiarą Tesy, co skutkowało dziesiątkami listów gończych za młodym snajperem. Strzelec wyrobił w sobie już pewien nawyk ostrożności (co prawda dopiero po czwartej próbie otrucia, ale zawsze to coś), jadał to co upolował, sypiał tam gdzie nikt nigdy nie zaglądał, sprzęt naprawiał sam (może poza cerowaniem bielizny - tego nienawidzi każdy snajper). Tak samo było i w tym przypadku. W mieście zdołał sobie wytworzyć pewne kanały zaopatrzenia, gdzie nabywał amunicję, półprodukty do naprawy i swoich rusznikarskich samoróbek, odzienie, a także pobierał kontrakty na zabójstwa. Klientów na swoje usługi zwykle przyjmował w piwnicach tawerny "Piraty z Karajebów" - lokalu o tak złej i spaczonej sławie, że nawet zwyrodnialcy mieli problem z wyrzutami sumienia po opuszczeniu tego miejsca.
- No dobra, to ja mam kropnąć pana teściową dobrze zrozumiałem? - oczy Tesy zrobiły się większe i z nadzieją w głosie dodał - Ale na pewno tylko teściową? Żony pan nie chce też sprzątnąć?
- Nie no, brakuje mi trochę pieniędzy na żonę. Nie dałoby się może jakoś taniej, by no na przykład teściową ustrzelić i jednocześnie może starą no nie wiem... w biodro trzasnąć? Pinda jest wypisz wymaluj, jak jej matka... Nie po to człowiek po osiem godzin na budowie tyra, żeby się nie mógł napić piwa! Mam rację?!- zawołał przygruby jegomość i rzucił mieszek w kierunku Tesy. Ten chwyciwszy go w locie, zważył szybko na dłoni, po czym wsunąwszy zza pazuchę, dodał:
- Co racja to racja! Jutro tak w okolicach południa, proszę być w robocie. Truchła tych prosiąt zastanie pan rozmemłane, jak kaszka wyrzygana przez niemowlaka - poetycko zakończył snajper, po czym mrugnąwszy okiem do klienta, wskoczył na drabinę i udał się do głównego pomieszczenia karczmy.
W karczmie o tej porze było dosyć spokojnie, co można było uznać za dobry znak. Wszak była godzina szczytu i oblężeń tutejszych zamtuzów, barów i innych pijalni. A wiadomo - "Piraty..." to miejsce gdzie nikt o jakichkolwiek zmysłach się nie zapuszcza. Tesa rozsiadłszy się w rogu pomieszczenia, popijał zatęchłe piwo i wodził wzrokiem po sali. Grubo ciosane, okopcone belki, prawdopodobnie nigdy nie czyszczone stoły i szynkwas zrobiony z kilku palet przykrytych skórzaną narzutą - klimat pirackich wypraw nie do podrobienia! Ciężkie, dębowe drzwi uchyliły się lekko i do środka wemknęła się drobna postać w kapturze. Szybko i zwinnie przemknęła przez stoliki i udała się do korytarza wiodącego ku piwnicom. Tesa zdziwiony na początku, szybko zrozumiał, że najwidoczniej ktoś próbuje mu podpierdolić miejscówkę odbierania zleceń. A na to nie mógł sobie pozwolić. Zerwał się na równe nogi, wyciągnął spod płaszcza mały, zrobiony ręcznie karabinek prochowy, po czym zaczął się zakradać w kierunku korytarza. Doszedłszy do klapy w podłodze, zastał ją oczywiście otwartą (w ogóle nie wzbudziło to jego podejrzeń, w ogóle...), szybko wskoczył do środka i ku jego zdziwieniu nikogo tam nie było... do momentu aż nie oberwał czymś wystarczająco twardym w głowę.
Przytomność wróciła mu jednak zadziwiająco szybko, gdy jego sflaczałe ciało podrzucane było w rytm końskich kopyt. Ktoś przerzucił go, jak worek ziemniaków przez konia i najwidoczniej gnał z nim przez miasto w środku nocy. Kątem oka dostrzegł protezę nogi oraz wkurwienie na twarzy jego niegdysiejszej ofiary... Tori. Kobieta wiozła go jeszcze dobre kilkanaście minut krętymi leśnymi ścieżkami, tak że snajperowi od migających promieni księżyca poprzez leśne listowie, zrobiło się sennie. Byłby zasnął, gdyby ktoś nie chwycił go za szmaty i brutalnie nie rzucił na ziemię. Szybkie oględziny dały mu do zrozumienia, że właśnie znajduje się w odbycie losu. Otoczony kilkunastoma swoimi "niegdysiejszymi" ofiarami, mógł zostać co najmniej zabity, w co jednak wątpił. Polana na której się znajdował otoczona była drzewami, a w jednym miejscu górowały szarobure zabudowania, prawdopodobnie jakiegoś magazynu.
- Ty pizdo! Szmaciarzu jeden! Rozpierdolimy Cię tu na drobny, jebany mak!!!! - zawrzeszczał łysy kelner, na którego zlecenie Tesa dostał od jego matki.
- Cicho Bob! - warknęła Tori - Jaśniepan Tesa Bridgeback zostanie poddany przez nas karze. Na sam początek obetnę mu wszystkie palce u rąk. Potem będziesz mógł mu wbić ten swój "kołek" w dupe, zrozumiano? - Tori podeszła do snajpera, wyciągnęła nóż i zaczęła szamotać się z rękami Tesy. Nóż błysnął w blasku księżyca, Tesa zawył przeraźliwie... po czym zobaczył, że wszystkie jego "niegdysiejsze" ofiary leżą w plamach krwi, a on sam ma porozcinane więzy i prawdopodobnie narobione też w spodnie z tego wszystkiego.
- OHOHOHO TAK SIĘ CIESZĘ! NORMALNIE TAK SIĘ CIESZĘ. Któż tu do mnie zawitał w tą piękną, księżycową noc? - zapytał tajemniczy kobiecy głos. Tesa z początku nie mógł zlokalizować źródła owego głosu, ale fakt, że jeszcze żyje dodał mu nieco animuszu:
- Eeee, bo ja chciałem zapytać, czy pani może wie, kto tutaj, no tak jakby pozbawił życia, tętna, a u tego grubszego pana nawet oka, tych wszystkich zgromadzonych tu wielmożnych państwa? Ja tu prowadziłem kulturalna pogawędkę, wie pani... herbatka, ciastka, to temu obetną palce, to tamtemu... Rozumie pani?
- SŁAWNY TESA - SNAJPER, ŻE OHOHOHOO ZAWITAŁ DO MNIE TUTAJ W MOJE GOŚCINNE PROGI, NO TAK SIĘ CIESZĘ, ALE TO TAK SIĘ CIESZĘ!- głos nagle zabrzmiał tuż za uchem Tesy- Wszędzie Cię szukałam. Mam dla Ciebie pewną propozycję - kobieta wychynęła w końcu z cienia. Oczom snajpera ukazała się młoda blondynka, ze szramą na twarzy i bystrych, jasnych oczach. - Potrzebuję Cię do mojej gildii najemników. I generalnie nie pytam. Twoje rzeczy są w naszej bazie, czyli w tym starym zapuszczonym magazynie - rzekła Marylin i rozpłynęła się w mroku.
- Aaaa, bym zapomniała - dodał głos z ciemności - masz zabić teściową... tylko w końcu zrób to porządnie, bo kulawe, stare baby są najgorsze...