Największym problemem Tesy, był fakt, że jego ofiary, które zostawiał na pewną śmierć poprzez wykrwawienie, zagłodzenie, utopienie (czy inne dziwaczne formy zabójstwa, jak na przykład przymusowe jedzenie makaronu nosem przez kilka tygodni), jakoś nie chciały, zupełnie jak na złość, umierać. Tori nie była jedyną ofiarą Tesy, co skutkowało dziesiątkami listów gończych za młodym snajperem. Strzelec wyrobił w sobie już pewien nawyk ostrożności (co prawda dopiero po czwartej próbie otrucia, ale zawsze to coś), jadał to co upolował, sypiał tam gdzie nikt nigdy nie zaglądał, sprzęt naprawiał sam (może poza cerowaniem bielizny - tego nienawidzi każdy snajper). Tak samo było i w tym przypadku. W mieście zdołał sobie wytworzyć pewne kanały zaopatrzenia, gdzie nabywał amunicję, półprodukty do naprawy i swoich rusznikarskich samoróbek, odzienie, a także pobierał kontrakty na zabójstwa. Klientów na swoje usługi zwykle przyjmował w piwnicach tawerny "Piraty z Karajebów" - lokalu o tak złej i spaczonej sławie, że nawet zwyrodnialcy mieli problem z wyrzutami sumienia po opuszczeniu tego miejsca.
- No dobra, to ja mam kropnąć pana teściową dobrze zrozumiałem? - oczy Tesy zrobiły się większe i z nadzieją w głosie dodał - Ale na pewno tylko teściową? Żony pan nie chce też sprzątnąć?
- Nie no, brakuje mi trochę pieniędzy na żonę. Nie dałoby się może jakoś taniej, by no na przykład teściową ustrzelić i jednocześnie może starą no nie wiem... w biodro trzasnąć? Pinda jest wypisz wymaluj, jak jej matka... Nie po to człowiek po osiem godzin na budowie tyra, żeby się nie mógł napić piwa! Mam rację?!- zawołał przygruby jegomość i rzucił mieszek w kierunku Tesy. Ten chwyciwszy go w locie, zważył szybko na dłoni, po czym wsunąwszy zza pazuchę, dodał:
- Co racja to racja! Jutro tak w okolicach południa, proszę być w robocie. Truchła tych prosiąt zastanie pan rozmemłane, jak kaszka wyrzygana przez niemowlaka - poetycko zakończył snajper, po czym mrugnąwszy okiem do klienta, wskoczył na drabinę i udał się do głównego pomieszczenia karczmy.
W karczmie o tej porze było dosyć spokojnie, co można było uznać za dobry znak. Wszak była godzina szczytu i oblężeń tutejszych zamtuzów, barów i innych pijalni. A wiadomo - "Piraty..." to miejsce gdzie nikt o jakichkolwiek zmysłach się nie zapuszcza. Tesa rozsiadłszy się w rogu pomieszczenia, popijał zatęchłe piwo i wodził wzrokiem po sali. Grubo ciosane, okopcone belki, prawdopodobnie nigdy nie czyszczone stoły i szynkwas zrobiony z kilku palet przykrytych skórzaną narzutą - klimat pirackich wypraw nie do podrobienia! Ciężkie, dębowe drzwi uchyliły się lekko i do środka wemknęła się drobna postać w kapturze. Szybko i zwinnie przemknęła przez stoliki i udała się do korytarza wiodącego ku piwnicom. Tesa zdziwiony na początku, szybko zrozumiał, że najwidoczniej ktoś próbuje mu podpierdolić miejscówkę odbierania zleceń. A na to nie mógł sobie pozwolić. Zerwał się na równe nogi, wyciągnął spod płaszcza mały, zrobiony ręcznie karabinek prochowy, po czym zaczął się zakradać w kierunku korytarza. Doszedłszy do klapy w podłodze, zastał ją oczywiście otwartą (w ogóle nie wzbudziło to jego podejrzeń, w ogóle...), szybko wskoczył do środka i ku jego zdziwieniu nikogo tam nie było... do momentu aż nie oberwał czymś wystarczająco twardym w głowę.
Przytomność wróciła mu jednak zadziwiająco szybko, gdy jego sflaczałe ciało podrzucane było w rytm końskich kopyt. Ktoś przerzucił go, jak worek ziemniaków przez konia i najwidoczniej gnał z nim przez miasto w środku nocy. Kątem oka dostrzegł protezę nogi oraz wkurwienie na twarzy jego niegdysiejszej ofiary... Tori. Kobieta wiozła go jeszcze dobre kilkanaście minut krętymi leśnymi ścieżkami, tak że snajperowi od migających promieni księżyca poprzez leśne listowie, zrobiło się sennie. Byłby zasnął, gdyby ktoś nie chwycił go za szmaty i brutalnie nie rzucił na ziemię. Szybkie oględziny dały mu do zrozumienia, że właśnie znajduje się w odbycie losu. Otoczony kilkunastoma swoimi "niegdysiejszymi" ofiarami, mógł zostać co najmniej zabity, w co jednak wątpił. Polana na której się znajdował otoczona była drzewami, a w jednym miejscu górowały szarobure zabudowania, prawdopodobnie jakiegoś magazynu.
- Ty pizdo! Szmaciarzu jeden! Rozpierdolimy Cię tu na drobny, jebany mak!!!! - zawrzeszczał łysy kelner, na którego zlecenie Tesa dostał od jego matki.
- Cicho Bob! - warknęła Tori - Jaśniepan Tesa Bridgeback zostanie poddany przez nas karze. Na sam początek obetnę mu wszystkie palce u rąk. Potem będziesz mógł mu wbić ten swój "kołek" w dupe, zrozumiano? - Tori podeszła do snajpera, wyciągnęła nóż i zaczęła szamotać się z rękami Tesy. Nóż błysnął w blasku księżyca, Tesa zawył przeraźliwie... po czym zobaczył, że wszystkie jego "niegdysiejsze" ofiary leżą w plamach krwi, a on sam ma porozcinane więzy i prawdopodobnie narobione też w spodnie z tego wszystkiego.
- OHOHOHO TAK SIĘ CIESZĘ! NORMALNIE TAK SIĘ CIESZĘ. Któż tu do mnie zawitał w tą piękną, księżycową noc? - zapytał tajemniczy kobiecy głos. Tesa z początku nie mógł zlokalizować źródła owego głosu, ale fakt, że jeszcze żyje dodał mu nieco animuszu:
- Eeee, bo ja chciałem zapytać, czy pani może wie, kto tutaj, no tak jakby pozbawił życia, tętna, a u tego grubszego pana nawet oka, tych wszystkich zgromadzonych tu wielmożnych państwa? Ja tu prowadziłem kulturalna pogawędkę, wie pani... herbatka, ciastka, to temu obetną palce, to tamtemu... Rozumie pani?
- SŁAWNY TESA - SNAJPER, ŻE OHOHOHOO ZAWITAŁ DO MNIE TUTAJ W MOJE GOŚCINNE PROGI, NO TAK SIĘ CIESZĘ, ALE TO TAK SIĘ CIESZĘ!- głos nagle zabrzmiał tuż za uchem Tesy- Wszędzie Cię szukałam. Mam dla Ciebie pewną propozycję - kobieta wychynęła w końcu z cienia. Oczom snajpera ukazała się młoda blondynka, ze szramą na twarzy i bystrych, jasnych oczach. - Potrzebuję Cię do mojej gildii najemników. I generalnie nie pytam. Twoje rzeczy są w naszej bazie, czyli w tym starym zapuszczonym magazynie - rzekła Marylin i rozpłynęła się w mroku.
- Aaaa, bym zapomniała - dodał głos z ciemności - masz zabić teściową... tylko w końcu zrób to porządnie, bo kulawe, stare baby są najgorsze...
Cris pisze
wtorek, 10 października 2017
wtorek, 27 grudnia 2016
IDFC - Tesa część pierwsza
Góry Imgar, mocno obsypane śniegiem, wysoko piętrzyły się nad okolicznymi wioskami. Ciężkie, smolisto czarne chmury, nisko zwisające nad przełęczą Gurdona, zwiastowały śnieżycę. Śnieżyca w tych okolicach oznaczała jedno: śmierć i zerowe szanse na odnalezienie zwłok. Lodowaty, zaciągający od północno-wschodnich masywów Imgaru, wiatr przenikał do szpiku kości, wysysał energie życiową i chęci do dalszej wędrówki. Jednakże od węższej strony przełęczy bystry wzrok mógł dostrzec małą karawanę ciągnącą w kierunku przesmyku, znajdującego się w odległości około dwóch kilometrów na zachód. Przesmyk prowadził do sieci starych szybów kopalnianych, zbudowanych jeszcze za czasów, gdy tymi terenami władało plemię Karłów. Szyby rozciągały się w głąb masywu Imgar, sięgając nawet jego północnej strony, jednakże dla własnego bezpieczeństwa nikt o zdrowych zmysłach tam się nie zapędzał. Odważni wędrowcy, którzy już zdecydowali się na taką drogę do miasta Balemor, podążali szlakiem Czarnych Wnęk, prowadzącym dookoła góry i kończącym się jaskinią "tysiąca jezior". Karawana składała się z dwóch objuczonych pakunkami koni mroźnych- specjalnej rasy koni, hodowanych w tych okolicach, a odznaczających się niebywałą odpornością na mróz, dzięki grubej wełnie, oraz trójki ludzi ciągnących przed zwierzętami. Dwójka mężczyzn, odzianych w grube kurtki zimowe, zrobione ze skór koni mroźnych, do tego opatulonych wełnianymi szalami, w taki sposób, że widać im było tylko oczy, do tego kobieta ubrana nieco lżej, ale równie szczelnie.
- Co ty sobie wyobrażałaś, zabierając nas na taki wypizdów!- wykrzyczał jeden z mężczyzn, w kierunku maszerującej przed nimi kobiety - zamarzniemy tutaj w przeciągu godziny. Konie już nie są w stanie maszerować dalej, a widzisz ile drogi jeszcze przed nami.
- Zamknij mordę Amisa- odburknął drugi mężczyzna- Tori wie co robi. Przecież gdyby nie wiedziała, nie pchała by się w te rejony, w środku sezonu śnieżnego. Prawda szefowo? - Tori, owa kobieta, najwidoczniej pełniąca rolę przewodnika i szefowej w jednym odwróciła się tylko do nich i ręką nakazała milczenie. Mężczyźni widocznie już dłuższy czas znajdowali się pod władaniem Tori, gdyż natychmiast ucichli i skuliwszy się podbiegli w kierunku zwału kamieni. Wiatr zdawał się cichnąć i słabnąć, aż w końcu zapanowała ciężka, ołowiana cisza, wisząca nad trójką wędrowców niczym wielki głaz na maleńkiej nici. Tori machnęła ręką, by jeden z mężczyzn przybliżył się do niej. Amisa przyczołgał się ku niej błyskawicznie, pochylając się w jej kierunku, gdyż kobieta zaczęła szeptać mu do ucha coś dość żywiołowo. Chwila przedłużała się jakby w nieskończoność. Tori i Amis dostrzegli pojedynczy, grupy płatek śniegu frunący z nieba w ich kierunku. Płatek, zataczał coraz to mniejsze kręgi, wirując i migotając, jak baletnica w przyozdobionej cekinami sukni. Płatek zataczał coraz to mniejsze i mniejsze kręgi. Cała trójka ludzi przyglądała mu się jakby zaczarowana, a płatek dalej powoli, leniwie opadał.
Płatek z finezyjną gracją dotknął ziemi...
Idealnie, co do milisekundy w momencie lądowania płatka, górami wstrząsnął huk. Tori błyskawicznie odwróciła się do tyłu, by zobaczyć jak jej towarzysz pada na ziemię (a właściwie jest odrzucony kilka metrów w tył) obficie obryzgując cały teren wokoło krwią. Tori i Amis zerwali się na równe nogi, zapominając o karawanie poczęli biec przed siebie, co parę metrów robiąc susa wprzód, bądź w bok, by jak najskuteczniej zmylić strzelca. Na ich korzyść zadziałał też fakt, że ze zboczy Imgaru, zaczęły zsuwać się tony śniegu, poruszone ostatnim wystrzałem. Do tunelu, prowadzącego w kierunku szlaku Czarnych Wnęk mieli około sześciuset metrów. W ciężkim zimowym przebraniu, brnąc po kolana w śniegu, bieg był bardzo utrudniony. Tori z zaciętym wyrazem twarzy biegła przed siebie. Jej zmysł był nieco skołowany faktem, że strzelec nie oddał jeszcze do nich żadnego strzału. Mimo wszystko, lepiej było żyć, niż czekać na strzał, który zapewne zmniejszyłby powierzchnię jej ciała o jakieś czterdzieści procent. Lawina co prawda nie zagrażała im bezpośrednio, ale kto wie, czy inne zbocza nie obsuną się i nie zablokują im drogi do tunelu. Czas odgrywał tutaj najważniejszą rolę. Do tunelu zostało kilkadziesiąt metrów. Tori biegła przodem jako, że lżej ubrana, wyćwiczona ciężkim życiem kobieta lepiej lawirowała między łupkami skalnymi poukrywanymi w śniegu. Amisa był w odległości około pięciu metrów za nią, gdy rozległ się drugi, potężny huk. Tori zacisnęła zęby, biegnąc jeszcze szybciej. Nawet nie obejrzała się za siebie, wiedząc, że strzał padł w kierunku Amisa. Istotnie, impet uderzenia rozerwał ciało meżczyzny na dwie prawie równe połowy i rozrzucił krwawe zwłoki po ośnieżonych skałach. Jak do tej pory snajper nie pomylił się ani razu. Tori wiedziała, że trzeciego strzału też nie spudłuje. Wiedziała o nieuchronnej śmierci, jednakże nie chciała dać strzelcowi łatwej zdobyczy i gnała co sił w nogach. Z prawdziwie bestialskim impetem wpadła do tunelu, w locie dziwiąc się czemu jeszcze żyje. Leżała przez chwilę w śniegu nieruchomo, oddychając ciężko. W głowie kołatała się tylko jedna myśl - "Co tu się do cholery wyprawia?" Po chwili jednak podźwignęła ciało z cichym jękiem i skierowała się w dół oblodzonego tunelu.
Tymczasem, w odległości około kilometra, na wąskiej skalnej półce siedziała postać otulona doskonale ciemnoszarą płachtą. Przechodząc obok niej tylko na prawdę wprawne oko mogłoby odróżnić to przebranie od otoczenia. Dymiący koniec lufy świadczył o strzale oddanym dosłownie przed chwilą. Snajper Tesa wiedział dokładnie gdzie teraz musi się udać, aby upolować swoją ostatnią zdobycz.
Tori biegła co sił w nogach wąskimi, oblodzonymi tunelami. Potykając się co chwilę, gnała przed siebie z prędkością błyskawicy. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jej szanse na przeżycie maleją z każdą chwilą. Ona - słabo uzbrojona, odziana w widoczne ubranie, stanowiła łatwy cel dla strzelca wyborowego. Tunel którym biegła zaczął się znaczne rozszerzać, do tego słychać było w oddali szum kaskad wody spadających do jeziora. "Jaskinia tysiąca jezior jest już blisko. Wystarczy, że pobiegnę wzdłuż ściany, z której zwisają te lodowe bolce i z łatwością przedostanę się dalej." - pomyślała w głowie Tori gnając przed siebie. Wychowana w dziczy potrafiła biec równie szybko co bezszelestnie. Jaskinia "tysiąca jezior" była ogromna. Na wpół zamrożona, z szumiącym wodospadem po stronie północnej, mieniła się jasnozielonym blaskiem. Po prawej stronie wodospadu, natura utworzyła rząd kolumn stalagnatowych, tworzących rodzaj holu czy długiego, szerokiego korytarza, na końcu którego widniał duży, jaśniejący wyłom. Tori zawahała się chwilkę kucając za dużym odłamkiem skalnym, po czym zlustrowała teren swoim bystrym wzrokiem. Ani śladu życia. "To moja szansa"- pomyślała i z prawdziwie zwierzęcym ferworem puściła się biegiem starając sie przebiegać możliwie jak najbliżej skalnych filarów. Jaskinią nagle wstrząsnął huk. Tori usłyszała tuż za sobą odgłos odłupywanej skały, gdzie pocisk trafił w jeden filar. Biegła tracąc dech, huki powtarzały się z przerażającą punktualnością, jak komornik pukający do drzwi biednej rodziny, by zgrabić resztki ich majątku. Skały za plecami kobiety odłamywały się i opadały na ziemię z miarowym łoskotem. W odległości około dwudziestu metrów od wyłomu, pocisk w końcu trafił kobietę w dłoń, która rozszarpana pociskiem pofrunęła kilka metrów dalej. Tori impet strzału rzucił na pobliskie skały. Na chwilę zamroczyło jej obraz, po czym głowę zalała fala bólu z oderwanej dłoni. Instynkt mówił jej jednak, że musi wyjść z tej jaskini. Powłócząc sobą, poczęła kuśtykać w kierunku wyjścia. Nie uszła jednak kilku kroków, gdy jaskinią znów wstrząsnął huk, a Tori zwaliła się na ziemie tym razem, z rozpłatanym goleniem. Jęcząc ze łzami w oczach leżała na śniegu. Jej ciałem co jakiś czas wstrząsały drgawki bólu. Kątem oka spostrzegła jednak, że jakaś postać stoi nad nią. Nie widziała jednak jej twarzy. To było już teraz nieistotne. Dławiąc się śliną i krwią zdołała wykrztusić:
-Kim jesteś i co ja ci najlepszego zrobiłam? - Tori próbowała bezskutecznie zatamować krwotok przyciskając zdrową rękę do roztrzaskanej nogi. Postać stojąca nad nią pochyliła się powoli ukazując zamaskowane oblicze. Bandaże dookoła głowy skutecznie zmniejszały jej powierzchnie, chroniąc jednocześnie przed zimnym wiatrem. Gogle strzeleckie przesłaniały oczy strzelca, a twarz przewiązana była chustą.
- Ty parszywa kobieto! - wykrzyknął nagle mężczyzna - Po tym wszystkim śmiesz mnie jeszcze pytać, co mi zrobiłaś? Twoja bezczelność przekroczyła wszystkie granice. W tym momencie wychodzę z tej jaskini, a ty niechybnie zginiesz. Poza tym...- urwał na chwilę mężczyzna - Ty dobrze wiesz co zrobiłaś.
Strzelec Tesa oczywiście nie miał zielonego pojęcia kim jest ta kobieta, co robi, czym się zajmuje. Uwielbiał zabijać ludzi i akurat tą grupę wybrał na swój cel ferii zimowych w górach. Kochał zostawiać konające ofiary w przeświadczeniu, że cholera jasna, ale coś mu musiały zrobić, skoro spotyka je taki straszny los. O tak, Tesa uwielbiał zgrywać twardziela, a gorzkie, pełne wyrzutu mowy pożegnalno-obwiniające sprawiały mu niesamowitą przyjemność.
- Co ty sobie wyobrażałaś, zabierając nas na taki wypizdów!- wykrzyczał jeden z mężczyzn, w kierunku maszerującej przed nimi kobiety - zamarzniemy tutaj w przeciągu godziny. Konie już nie są w stanie maszerować dalej, a widzisz ile drogi jeszcze przed nami.
- Zamknij mordę Amisa- odburknął drugi mężczyzna- Tori wie co robi. Przecież gdyby nie wiedziała, nie pchała by się w te rejony, w środku sezonu śnieżnego. Prawda szefowo? - Tori, owa kobieta, najwidoczniej pełniąca rolę przewodnika i szefowej w jednym odwróciła się tylko do nich i ręką nakazała milczenie. Mężczyźni widocznie już dłuższy czas znajdowali się pod władaniem Tori, gdyż natychmiast ucichli i skuliwszy się podbiegli w kierunku zwału kamieni. Wiatr zdawał się cichnąć i słabnąć, aż w końcu zapanowała ciężka, ołowiana cisza, wisząca nad trójką wędrowców niczym wielki głaz na maleńkiej nici. Tori machnęła ręką, by jeden z mężczyzn przybliżył się do niej. Amisa przyczołgał się ku niej błyskawicznie, pochylając się w jej kierunku, gdyż kobieta zaczęła szeptać mu do ucha coś dość żywiołowo. Chwila przedłużała się jakby w nieskończoność. Tori i Amis dostrzegli pojedynczy, grupy płatek śniegu frunący z nieba w ich kierunku. Płatek, zataczał coraz to mniejsze kręgi, wirując i migotając, jak baletnica w przyozdobionej cekinami sukni. Płatek zataczał coraz to mniejsze i mniejsze kręgi. Cała trójka ludzi przyglądała mu się jakby zaczarowana, a płatek dalej powoli, leniwie opadał.
Płatek z finezyjną gracją dotknął ziemi...
Idealnie, co do milisekundy w momencie lądowania płatka, górami wstrząsnął huk. Tori błyskawicznie odwróciła się do tyłu, by zobaczyć jak jej towarzysz pada na ziemię (a właściwie jest odrzucony kilka metrów w tył) obficie obryzgując cały teren wokoło krwią. Tori i Amis zerwali się na równe nogi, zapominając o karawanie poczęli biec przed siebie, co parę metrów robiąc susa wprzód, bądź w bok, by jak najskuteczniej zmylić strzelca. Na ich korzyść zadziałał też fakt, że ze zboczy Imgaru, zaczęły zsuwać się tony śniegu, poruszone ostatnim wystrzałem. Do tunelu, prowadzącego w kierunku szlaku Czarnych Wnęk mieli około sześciuset metrów. W ciężkim zimowym przebraniu, brnąc po kolana w śniegu, bieg był bardzo utrudniony. Tori z zaciętym wyrazem twarzy biegła przed siebie. Jej zmysł był nieco skołowany faktem, że strzelec nie oddał jeszcze do nich żadnego strzału. Mimo wszystko, lepiej było żyć, niż czekać na strzał, który zapewne zmniejszyłby powierzchnię jej ciała o jakieś czterdzieści procent. Lawina co prawda nie zagrażała im bezpośrednio, ale kto wie, czy inne zbocza nie obsuną się i nie zablokują im drogi do tunelu. Czas odgrywał tutaj najważniejszą rolę. Do tunelu zostało kilkadziesiąt metrów. Tori biegła przodem jako, że lżej ubrana, wyćwiczona ciężkim życiem kobieta lepiej lawirowała między łupkami skalnymi poukrywanymi w śniegu. Amisa był w odległości około pięciu metrów za nią, gdy rozległ się drugi, potężny huk. Tori zacisnęła zęby, biegnąc jeszcze szybciej. Nawet nie obejrzała się za siebie, wiedząc, że strzał padł w kierunku Amisa. Istotnie, impet uderzenia rozerwał ciało meżczyzny na dwie prawie równe połowy i rozrzucił krwawe zwłoki po ośnieżonych skałach. Jak do tej pory snajper nie pomylił się ani razu. Tori wiedziała, że trzeciego strzału też nie spudłuje. Wiedziała o nieuchronnej śmierci, jednakże nie chciała dać strzelcowi łatwej zdobyczy i gnała co sił w nogach. Z prawdziwie bestialskim impetem wpadła do tunelu, w locie dziwiąc się czemu jeszcze żyje. Leżała przez chwilę w śniegu nieruchomo, oddychając ciężko. W głowie kołatała się tylko jedna myśl - "Co tu się do cholery wyprawia?" Po chwili jednak podźwignęła ciało z cichym jękiem i skierowała się w dół oblodzonego tunelu.
Tymczasem, w odległości około kilometra, na wąskiej skalnej półce siedziała postać otulona doskonale ciemnoszarą płachtą. Przechodząc obok niej tylko na prawdę wprawne oko mogłoby odróżnić to przebranie od otoczenia. Dymiący koniec lufy świadczył o strzale oddanym dosłownie przed chwilą. Snajper Tesa wiedział dokładnie gdzie teraz musi się udać, aby upolować swoją ostatnią zdobycz.
Tori biegła co sił w nogach wąskimi, oblodzonymi tunelami. Potykając się co chwilę, gnała przed siebie z prędkością błyskawicy. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jej szanse na przeżycie maleją z każdą chwilą. Ona - słabo uzbrojona, odziana w widoczne ubranie, stanowiła łatwy cel dla strzelca wyborowego. Tunel którym biegła zaczął się znaczne rozszerzać, do tego słychać było w oddali szum kaskad wody spadających do jeziora. "Jaskinia tysiąca jezior jest już blisko. Wystarczy, że pobiegnę wzdłuż ściany, z której zwisają te lodowe bolce i z łatwością przedostanę się dalej." - pomyślała w głowie Tori gnając przed siebie. Wychowana w dziczy potrafiła biec równie szybko co bezszelestnie. Jaskinia "tysiąca jezior" była ogromna. Na wpół zamrożona, z szumiącym wodospadem po stronie północnej, mieniła się jasnozielonym blaskiem. Po prawej stronie wodospadu, natura utworzyła rząd kolumn stalagnatowych, tworzących rodzaj holu czy długiego, szerokiego korytarza, na końcu którego widniał duży, jaśniejący wyłom. Tori zawahała się chwilkę kucając za dużym odłamkiem skalnym, po czym zlustrowała teren swoim bystrym wzrokiem. Ani śladu życia. "To moja szansa"- pomyślała i z prawdziwie zwierzęcym ferworem puściła się biegiem starając sie przebiegać możliwie jak najbliżej skalnych filarów. Jaskinią nagle wstrząsnął huk. Tori usłyszała tuż za sobą odgłos odłupywanej skały, gdzie pocisk trafił w jeden filar. Biegła tracąc dech, huki powtarzały się z przerażającą punktualnością, jak komornik pukający do drzwi biednej rodziny, by zgrabić resztki ich majątku. Skały za plecami kobiety odłamywały się i opadały na ziemię z miarowym łoskotem. W odległości około dwudziestu metrów od wyłomu, pocisk w końcu trafił kobietę w dłoń, która rozszarpana pociskiem pofrunęła kilka metrów dalej. Tori impet strzału rzucił na pobliskie skały. Na chwilę zamroczyło jej obraz, po czym głowę zalała fala bólu z oderwanej dłoni. Instynkt mówił jej jednak, że musi wyjść z tej jaskini. Powłócząc sobą, poczęła kuśtykać w kierunku wyjścia. Nie uszła jednak kilku kroków, gdy jaskinią znów wstrząsnął huk, a Tori zwaliła się na ziemie tym razem, z rozpłatanym goleniem. Jęcząc ze łzami w oczach leżała na śniegu. Jej ciałem co jakiś czas wstrząsały drgawki bólu. Kątem oka spostrzegła jednak, że jakaś postać stoi nad nią. Nie widziała jednak jej twarzy. To było już teraz nieistotne. Dławiąc się śliną i krwią zdołała wykrztusić:
-Kim jesteś i co ja ci najlepszego zrobiłam? - Tori próbowała bezskutecznie zatamować krwotok przyciskając zdrową rękę do roztrzaskanej nogi. Postać stojąca nad nią pochyliła się powoli ukazując zamaskowane oblicze. Bandaże dookoła głowy skutecznie zmniejszały jej powierzchnie, chroniąc jednocześnie przed zimnym wiatrem. Gogle strzeleckie przesłaniały oczy strzelca, a twarz przewiązana była chustą.
- Ty parszywa kobieto! - wykrzyknął nagle mężczyzna - Po tym wszystkim śmiesz mnie jeszcze pytać, co mi zrobiłaś? Twoja bezczelność przekroczyła wszystkie granice. W tym momencie wychodzę z tej jaskini, a ty niechybnie zginiesz. Poza tym...- urwał na chwilę mężczyzna - Ty dobrze wiesz co zrobiłaś.
Strzelec Tesa oczywiście nie miał zielonego pojęcia kim jest ta kobieta, co robi, czym się zajmuje. Uwielbiał zabijać ludzi i akurat tą grupę wybrał na swój cel ferii zimowych w górach. Kochał zostawiać konające ofiary w przeświadczeniu, że cholera jasna, ale coś mu musiały zrobić, skoro spotyka je taki straszny los. O tak, Tesa uwielbiał zgrywać twardziela, a gorzkie, pełne wyrzutu mowy pożegnalno-obwiniające sprawiały mu niesamowitą przyjemność.
środa, 30 listopada 2016
IDFC - Narodziny
IDFC - Narodziny
- W sumie to gówno mnie obchodzi czy mnie przyjmiecie...- rzekł beznamiętnie młodzieniec do osoby siedzącej po drugiej stronie szerokiego, dębowego stołu. Na przeciwko młodzieńca siedziała kobieta , skryta w mroku (bo przecież każdy szanujący się spec od rekrutacji musi tajemniczo siedzieć w kącie pokoju w taki sposób, by nie widać mu było chociażby ociupinki brody).
Chłopak był może w wieku około siedemnastu lat, ubrany w szare, lniane spodnie (pewnie niemiłosiernie pijące w kroku, ale kto młodym przetłumaczy, że moda nie zawsze idzie w parze z wygodą), oraz kamizelkę zapewne zrobioną z jakiejś koszuli. Krótko przystrzyżona fryzura, z charakterystycznym kucykiem spiętym w górnej części sugerowała kogoś trenującego wschodnie sztuki walki. Pod krzaczastymi, czarnymi brwiami, malowały się mądre, acz totalnie do bólu zbuntowane oczy koloru ciemnej miedzi. Dłonie owinięte miał bandażami treningowymi, lekko mówiąc - tak brudnymi, że można by śmiało rzec iż to brud uczy się jak być brudnym, patrząc właśnie na te rękawice.
- wiesz co?- odpowiedziała po chwili zastanowienia kobieta, po czym wychyliła się w przód. Światło świecy na moment oświetliło jej młodą twarz. Była to niewątpliwie piękna (w agresywnie, niebezpieczny sposób piękna, wiecie - jak na przykład słodycze. Człowiek żre i żre, a potem umiera), Jasne włosy luźno rozpuszczone po bokach smukłej kościstej twarzy, na której widniała szeroka blizna sięgająca od prawego ucha, przez policzek, aż do lewej strony podbródka. Bystre, jastrzębie oczy, o kolorze stalowego błekitu, przeszyły młodzieńca wskroś. Przez chwilę wydawać by się mogło, że to grymas gniewu przetoczył się przez jej oblicze. Po krótkiej jednak chwili rozpromieniła się i wyciągnęła rękę do nieznajomego:
- Świetnie się nadajesz do nas! Witamy na pokładzie IDFC!
Marylin nie do końca wiedziała, kiedy to jej złodziejskie umiejętności przyciągnęły do niej całą tą zgraję dziwaków i szaleńców. Wiedziała natomiast już, jak korzystać z podstawowych zdolności Omnibusa. Tak, tego Omnibusa, którego oddała pamiętnej nocy pod rozłożystym dębem, jakiemuś stukniętemu kapłanowi. Oddała owszem, szkoda tylko, że po powrocie odkryła iż Omnibus dalej leży w torbie. Ciało kapłana znaleziono dwa dni później, wypatroszone (jak świeżo złowionego dorsza, by ten nie śmierdział podczas przechowywania), powieszone na drzewie kilkaset metrów dalej. Fakt ten nie sprawił, że Marylin czuła się lepiej, wiedząc jak bardzo ktoś potrzebuje tej kostki, którą przecież oddała. Próbowała zostawiać kość w różnych miejscach, wyrzucać do wody, ścieków, ognia, lecz gdy tylko się odwróciła, znów miała na sobie torbę z Omnibusem w środku. No nic. Takie rzeczy się przecież zdarzają.
Omnibus według tego, co zdążyła już ustalić Marylin, dał się obrócić w połowie każdej ściany. Odpowiednie ustawienie jego ścian, dawało przeróżne efekty. Po wielu próbach (jeśli do prób można zaliczyć powstanie tornada pustoszącego dwie dzielnice Awilionu, pożar żłobka oraz fakt, że nagle krowy z pobliskiej farmy zapragnęły być lotopałankami), złodziejka sprawiła, że jej dom zniknął. Uznała wtedy, że już czas najwyższy przeprowadzić się gdzieś na obrzeża. Miasto Awilion miało to do siebie, że zbudowane w dużej dolinie, otoczone było gęstymi lasami, pełnymi różnego rodzaju tałatajstwa, od wiewiórek, po wiedźmy żywiące się nerkami i innymi organami wewnętrznymi. Pusty magazyn na zboże okazał się być idealnym miejscem. Był bardzo duży, przestrzenny, a po kilku małych naprawach (no np. zbudowanie dachu, czy wymurowanie trzech ścian) był idealnym miejscem na kryjówkę. Ułożywszy Omnibusa w centralnej części budynku i kilku godzinach błagania by tam pozostał, jej kryjówka była gotowa. Omnibus zasilał energią całą budowlę, dawał niewidzialność i szybko dostosował jej otoczenie w taki sposób, aby trudno było wziąć kępę drzew i pustą, minimalnie zarośniętą łąkę, jako bazę wypadową Marilyn. Tak też narodziła się kwatera główna I Don't Fuckin' Care - organizacji znanej z totalnie amatorskiego podejścia do zlecenia, bezkompromisowego działa oraz co najważniejsze - stu procentowego posiadania w dupie klienta. Pierwszym, a zarazem najwierniejszym kompanem Marilyn był Tesa...
- W sumie to gówno mnie obchodzi czy mnie przyjmiecie...- rzekł beznamiętnie młodzieniec do osoby siedzącej po drugiej stronie szerokiego, dębowego stołu. Na przeciwko młodzieńca siedziała kobieta , skryta w mroku (bo przecież każdy szanujący się spec od rekrutacji musi tajemniczo siedzieć w kącie pokoju w taki sposób, by nie widać mu było chociażby ociupinki brody).
Chłopak był może w wieku około siedemnastu lat, ubrany w szare, lniane spodnie (pewnie niemiłosiernie pijące w kroku, ale kto młodym przetłumaczy, że moda nie zawsze idzie w parze z wygodą), oraz kamizelkę zapewne zrobioną z jakiejś koszuli. Krótko przystrzyżona fryzura, z charakterystycznym kucykiem spiętym w górnej części sugerowała kogoś trenującego wschodnie sztuki walki. Pod krzaczastymi, czarnymi brwiami, malowały się mądre, acz totalnie do bólu zbuntowane oczy koloru ciemnej miedzi. Dłonie owinięte miał bandażami treningowymi, lekko mówiąc - tak brudnymi, że można by śmiało rzec iż to brud uczy się jak być brudnym, patrząc właśnie na te rękawice.
- wiesz co?- odpowiedziała po chwili zastanowienia kobieta, po czym wychyliła się w przód. Światło świecy na moment oświetliło jej młodą twarz. Była to niewątpliwie piękna (w agresywnie, niebezpieczny sposób piękna, wiecie - jak na przykład słodycze. Człowiek żre i żre, a potem umiera), Jasne włosy luźno rozpuszczone po bokach smukłej kościstej twarzy, na której widniała szeroka blizna sięgająca od prawego ucha, przez policzek, aż do lewej strony podbródka. Bystre, jastrzębie oczy, o kolorze stalowego błekitu, przeszyły młodzieńca wskroś. Przez chwilę wydawać by się mogło, że to grymas gniewu przetoczył się przez jej oblicze. Po krótkiej jednak chwili rozpromieniła się i wyciągnęła rękę do nieznajomego:
- Świetnie się nadajesz do nas! Witamy na pokładzie IDFC!
Marylin nie do końca wiedziała, kiedy to jej złodziejskie umiejętności przyciągnęły do niej całą tą zgraję dziwaków i szaleńców. Wiedziała natomiast już, jak korzystać z podstawowych zdolności Omnibusa. Tak, tego Omnibusa, którego oddała pamiętnej nocy pod rozłożystym dębem, jakiemuś stukniętemu kapłanowi. Oddała owszem, szkoda tylko, że po powrocie odkryła iż Omnibus dalej leży w torbie. Ciało kapłana znaleziono dwa dni później, wypatroszone (jak świeżo złowionego dorsza, by ten nie śmierdział podczas przechowywania), powieszone na drzewie kilkaset metrów dalej. Fakt ten nie sprawił, że Marylin czuła się lepiej, wiedząc jak bardzo ktoś potrzebuje tej kostki, którą przecież oddała. Próbowała zostawiać kość w różnych miejscach, wyrzucać do wody, ścieków, ognia, lecz gdy tylko się odwróciła, znów miała na sobie torbę z Omnibusem w środku. No nic. Takie rzeczy się przecież zdarzają.
Omnibus według tego, co zdążyła już ustalić Marylin, dał się obrócić w połowie każdej ściany. Odpowiednie ustawienie jego ścian, dawało przeróżne efekty. Po wielu próbach (jeśli do prób można zaliczyć powstanie tornada pustoszącego dwie dzielnice Awilionu, pożar żłobka oraz fakt, że nagle krowy z pobliskiej farmy zapragnęły być lotopałankami), złodziejka sprawiła, że jej dom zniknął. Uznała wtedy, że już czas najwyższy przeprowadzić się gdzieś na obrzeża. Miasto Awilion miało to do siebie, że zbudowane w dużej dolinie, otoczone było gęstymi lasami, pełnymi różnego rodzaju tałatajstwa, od wiewiórek, po wiedźmy żywiące się nerkami i innymi organami wewnętrznymi. Pusty magazyn na zboże okazał się być idealnym miejscem. Był bardzo duży, przestrzenny, a po kilku małych naprawach (no np. zbudowanie dachu, czy wymurowanie trzech ścian) był idealnym miejscem na kryjówkę. Ułożywszy Omnibusa w centralnej części budynku i kilku godzinach błagania by tam pozostał, jej kryjówka była gotowa. Omnibus zasilał energią całą budowlę, dawał niewidzialność i szybko dostosował jej otoczenie w taki sposób, aby trudno było wziąć kępę drzew i pustą, minimalnie zarośniętą łąkę, jako bazę wypadową Marilyn. Tak też narodziła się kwatera główna I Don't Fuckin' Care - organizacji znanej z totalnie amatorskiego podejścia do zlecenia, bezkompromisowego działa oraz co najważniejsze - stu procentowego posiadania w dupie klienta. Pierwszym, a zarazem najwierniejszym kompanem Marilyn był Tesa...
piątek, 30 września 2016
IDFC - Zlecenie 1.0 - Omnibus Maximus
To właśnie Omnibus Maximus był źródłem niestabilności kaplicy. Tak przynajmniej wydawało się Marilyn. W końcu ona wykradła ową kostkę z kaplicy i dziwnym trafem cała kaplica zaczęła się rozpadać w momencie opuszczenia przez Marilyn jej murów. Dziwne. Przecież nie można powierzać wszystkiego młodemu złodziejowi, ani tym bardziej obarczać jej już i tak skołatanego sumienia tak poważną sprawą jak zawalenie największej kaplicy zakonu Gardimoux w tej części Awilion. "Oj tam. Odbudują przecież." - pomyślała Marilyn drepcząc nerwowo w miejscu. Znajdowała się w umówionym wcześniej lesie pod miastem. Klient miał zjawić się równo o północy. Generalnie to złodziejka nie przejmowała się kim jest klient, czemu zależy mu na tej grafitowo-czarnej kostce z migoczącymi runami w kolorze bladego seledynu. Tysiąc galeonów to i tak całkiem fajna kwota jak za coś tak prostego. Zero straży, paru przygrubych mnichów, których z łatwością unieszkodliwiła przy pomocy pałki z resztą, i tak pewnie nie będą chcieli mówić - w końcu są jeszcze przygniecieni setkami ton głazów. Czekając pod rozłożystym dębem spostrzegła w końcu postać, stojącą nieruchomo w oddali. Po prostu stała. Zero ruchu. Mroczna postać w kapturze, która z tej odległości wyglądała bardziej na posąg. Marilyn lekko wzdrygnęła się, ale przecież cień dębu dawał jej praktycznie stu procentową osłonę od nikłego światła księżycowego. Z resztą, jej strój - zupełnie matowo czarny idealnie zlewał się z otaczającym mrokiem. Mimo to przykucnęła i wbiwszy się w lukę między olbrzymimi korzeniami obserwowała postać. Ta jednak dalej uporczywie stała w promieniu padającym z przerwy w listowiu. "No cholera, na pewno się nie ruszę stąd." - Marilyn poprawiła torbę przewieszoną przez ramię, w której ukryty był Omnibus Maximus. Nagle złodziejka usłyszała szelest trawy za sobą i zobaczyła człowieka, który podszedł potykając się o wystające korzenie pod dąb zajmowany usilnie przez Marilyn.
- Psia mać. Gdzież ona jest. Przecież nie mam czasu tak tu sterczeć na tym wypizdowie. - sapał do siebie wysoki jegomość ubrany w Szary płaszcz. Marilyn mogłaby przysiąc , że zna doskonale skądś ten krój płaszcza.
- Jestem tuż za tobą, starcze. - wyszeptała Marilyn materializując się za nieznajomym. Materializując mowa tu o wstaniu z kucek, gdyż mężczyzna stał tuż przed nią. Takie ot, sztuczki złodziejskie, a potem krążą plotki o niesamowitych możliwościach złodziei. Przecież to ludzie nie patrzą pod nogi.
-Kurwa mać nie strasz mnie tak.- mężczyzna odwrócił się na pięcie bardzo szybko odsłaniając emblemat zakonu Gardinoux na piersi. - Masz Omnibusa?
- Tak, mam. Chcę najpierw zobaczyć moją zapłatę - odparła Marilyn cofając się kilka kroków od starca. - Mam pytanie. Czemu zakonnik niszczy kaplicę swojego własnego boga, by dostać jakąś magnetyczną kostkę?
- Za dużo chcesz wiedzieć gówniaro. Miałaś wykonać zlecenie i nie zadawać pytań. Masz, twoja zapłata. - mężczyzna rzucił w kierunku Marilyn worek z brzęczącymi monetami w środku. Złodziejka kątem oka zauważyła, ku swojemu przerażeniu, że postać stojąca wcześniej, zniknęła. Wiedziała co się kroi. Wiedziała też, że nie należy tu zbyt długo stać. Kij tam, najwyżej zakonnik zrobił ją w ciula o kilkaset galeonów. To i tak lepsze od bycia no, na przykład martwą. Szybko rzuciła zakonnikowi torbę z Omnibusem, po czym odbiła się od ziemi i skokami zaczęła oddalać się przed siebie. Nie chciała wiedzieć co się stanie... Zadanie wykonane, to najważniejsze...
- Psia mać. Gdzież ona jest. Przecież nie mam czasu tak tu sterczeć na tym wypizdowie. - sapał do siebie wysoki jegomość ubrany w Szary płaszcz. Marilyn mogłaby przysiąc , że zna doskonale skądś ten krój płaszcza.
- Jestem tuż za tobą, starcze. - wyszeptała Marilyn materializując się za nieznajomym. Materializując mowa tu o wstaniu z kucek, gdyż mężczyzna stał tuż przed nią. Takie ot, sztuczki złodziejskie, a potem krążą plotki o niesamowitych możliwościach złodziei. Przecież to ludzie nie patrzą pod nogi.
-Kurwa mać nie strasz mnie tak.- mężczyzna odwrócił się na pięcie bardzo szybko odsłaniając emblemat zakonu Gardinoux na piersi. - Masz Omnibusa?
- Tak, mam. Chcę najpierw zobaczyć moją zapłatę - odparła Marilyn cofając się kilka kroków od starca. - Mam pytanie. Czemu zakonnik niszczy kaplicę swojego własnego boga, by dostać jakąś magnetyczną kostkę?
- Za dużo chcesz wiedzieć gówniaro. Miałaś wykonać zlecenie i nie zadawać pytań. Masz, twoja zapłata. - mężczyzna rzucił w kierunku Marilyn worek z brzęczącymi monetami w środku. Złodziejka kątem oka zauważyła, ku swojemu przerażeniu, że postać stojąca wcześniej, zniknęła. Wiedziała co się kroi. Wiedziała też, że nie należy tu zbyt długo stać. Kij tam, najwyżej zakonnik zrobił ją w ciula o kilkaset galeonów. To i tak lepsze od bycia no, na przykład martwą. Szybko rzuciła zakonnikowi torbę z Omnibusem, po czym odbiła się od ziemi i skokami zaczęła oddalać się przed siebie. Nie chciała wiedzieć co się stanie... Zadanie wykonane, to najważniejsze...
wtorek, 16 lutego 2016
Dotknięcie ręki...
Kolejna odsłona mojego pisania opowiadania na bieżąco przy pisaniu posta, bez postprodukcji i z maleńkimi poprawkami, zupełnie to , co mi aktualnie w głowie siedzi.
Zadając sobie przeróżne pytania trwał w swojej pracy, odrywany jedynie rzucanymi półgębkiem pytaniami w stylu : Gdzie mogę dostać X? Czy włączając funkcję Y przejdę do Z? - pytania te należały do jego obowiązków, bo przecież kierował ludźmi, mówił im co mają robić, a dlaczego akurat nie mogą. Jednakże w ułamku sekundy przenosił się do swojego zmęczonego pracą i ciągle niewyklarowanym życiem osobistym świata. Czemu o niej myśli? Czy może powinien uczynić jakiś krok? Nie - nie uczyni, dobrze o tym wie. Nie zniszczy jej świata, nie ma już takiej władzy,mocy, umiejętności. Albo też najzwyczajniej w świecie ona go już nie kocha. Sam odszedł. Sam stwierdził, że przecież samemu będzie mu lepiej, będzie mógł robic co chce, z kim chce, jak chce... Dlaczego przychodzą jednak takie momenty, gdy siadając w domu - przecież dość luksusowym, trzymając w ręku szklankę szkockiej, dusi w sobie zły smutku i żalu? Czemu jego sumienie kroi nożem jego serce na maleńkie plastry? Ciągłe pytania. Wszędzie. Dlaczego spieprzył? Co sie stało w jego głowie, że zmarnował tak idealne szczęście? Płomień żalu do samego siebie trwał zawsze w przygaszeniu do pewnego momentu. Do momentu gdy jej gdzieś nie zobaczył, gdy ich spojrzenia nie spotkały się, bądź nie daj Boże dotknął jej dłoni. Wtedy nagle w środku czuł coś, co można porównać do głodu, do bolesnych skurczy żołądka konającego z głodu człowieka. Zagryzając wargi odwracał się wtedy i znikał od świata zewnętrznego na kilkanaście minut próbując złapać oddech. Czemu tak się działo? Przecież sam wybrał sobie taki los...
"Gdybym tylko mógł cofnąć czas" - powtarzał - "Boże gdybym wtedy siedząc z nią w kawiarni nie powiedział tych idiotycznie pajacowatych słów - wiesz, myślę że damy radę, przecież jesteśmy tak dobrymi przyjaciółmi, lepiej nawet będzie, jak będziemy sami- co za idiotyczna teoria! Masz co chciałeś i teraz oglądaj ją z daleka, jak chodzi sobie trzymając się za rękę z kolesiem, który przecież dobrze wiesz że nie może się z Tobą równać" - a jednak musiało być w tym kolesiu coś co sprawiło, że ona wybrała właśnie jego. Dlaczego jednak gdy ich spojrzenia się spotykały, jej wzrok mówił "Zrób coś, czemu do jasnej cholery się nie zmienisz? " ,to smutne spojrzenie, które przelatywało w ułamku sekundy, zmieniając się w wesołe "hej co tam? " kryło i maskowało prawdziwy przekaz? A może wszystko sie mu tylko wydawało i tak na prawdę smutnego spojrzenia nie było i wszystkie urojenia sprawiało właśnie to mistyczne dotknięcie ręki? ....
Zadając sobie przeróżne pytania trwał w swojej pracy, odrywany jedynie rzucanymi półgębkiem pytaniami w stylu : Gdzie mogę dostać X? Czy włączając funkcję Y przejdę do Z? - pytania te należały do jego obowiązków, bo przecież kierował ludźmi, mówił im co mają robić, a dlaczego akurat nie mogą. Jednakże w ułamku sekundy przenosił się do swojego zmęczonego pracą i ciągle niewyklarowanym życiem osobistym świata. Czemu o niej myśli? Czy może powinien uczynić jakiś krok? Nie - nie uczyni, dobrze o tym wie. Nie zniszczy jej świata, nie ma już takiej władzy,mocy, umiejętności. Albo też najzwyczajniej w świecie ona go już nie kocha. Sam odszedł. Sam stwierdził, że przecież samemu będzie mu lepiej, będzie mógł robic co chce, z kim chce, jak chce... Dlaczego przychodzą jednak takie momenty, gdy siadając w domu - przecież dość luksusowym, trzymając w ręku szklankę szkockiej, dusi w sobie zły smutku i żalu? Czemu jego sumienie kroi nożem jego serce na maleńkie plastry? Ciągłe pytania. Wszędzie. Dlaczego spieprzył? Co sie stało w jego głowie, że zmarnował tak idealne szczęście? Płomień żalu do samego siebie trwał zawsze w przygaszeniu do pewnego momentu. Do momentu gdy jej gdzieś nie zobaczył, gdy ich spojrzenia nie spotkały się, bądź nie daj Boże dotknął jej dłoni. Wtedy nagle w środku czuł coś, co można porównać do głodu, do bolesnych skurczy żołądka konającego z głodu człowieka. Zagryzając wargi odwracał się wtedy i znikał od świata zewnętrznego na kilkanaście minut próbując złapać oddech. Czemu tak się działo? Przecież sam wybrał sobie taki los...
"Gdybym tylko mógł cofnąć czas" - powtarzał - "Boże gdybym wtedy siedząc z nią w kawiarni nie powiedział tych idiotycznie pajacowatych słów - wiesz, myślę że damy radę, przecież jesteśmy tak dobrymi przyjaciółmi, lepiej nawet będzie, jak będziemy sami- co za idiotyczna teoria! Masz co chciałeś i teraz oglądaj ją z daleka, jak chodzi sobie trzymając się za rękę z kolesiem, który przecież dobrze wiesz że nie może się z Tobą równać" - a jednak musiało być w tym kolesiu coś co sprawiło, że ona wybrała właśnie jego. Dlaczego jednak gdy ich spojrzenia się spotykały, jej wzrok mówił "Zrób coś, czemu do jasnej cholery się nie zmienisz? " ,to smutne spojrzenie, które przelatywało w ułamku sekundy, zmieniając się w wesołe "hej co tam? " kryło i maskowało prawdziwy przekaz? A może wszystko sie mu tylko wydawało i tak na prawdę smutnego spojrzenia nie było i wszystkie urojenia sprawiało właśnie to mistyczne dotknięcie ręki? ....
niedziela, 15 listopada 2015
Mark Knopfler - Epicki kompozytor muzyki gitarowej.
Nie udzielam się tutaj ostatnio za często, bo w sumie nikt bloga nie czyta, a sam do siebie mogę mówić, a nie muszę pisać. Czemu więc post listopadowy? Otóż muszę podzielić się moimi wrażeniami, odczuciami podczas słuchania utworów Knopflera. Tak, solowego Knopflera. Dawniej, solowe albumy Marka nie podchodziły mi tak bardzo jak Dire Straits, z prostego względu - nie byłem na nie gotowy. To muzyka dojrzała, spokojna i tak naładowana wspomnieniami, nostalgią za przemijającym życiem, emocjami związanymi z już przeżytymi chwilami, do tego naładowana spokojnym ciepłym głosem Knopflera. Coś niesamowitego, szczerze mogę polecić wszystkie albumy Marka. Jak dla mnie jeden z najlepszych kompozytorów i chyba najlepszy tekściarz jakiego dane mi było słuchać. Słuchając go postarzałem się psychicznie o dobrych kilka lat, świat nie jest już taki sam, mimo moich 23 lat ja czuje się duużo starszy, przepełniony taką nostalgią za czymś co niedoścignione - za powrotem tych wszystkich pięknych wspomnień, które zostały w głowie. Kunszt i delikatność solowej kariery Knopflera podkreśla bardzo duża liczba utworów, zaczynając od Golden Heart , który to w moim rozrachunku jest takim wspomnieniem młodzieńczych uczuć, przez wszystkie ścieżki dźwiękowe do filmów które Mark Knopfler skomponował, wypchane po brzegi szkockim klimatem, wręcz słuchacz ma wrażenie, że przechadza się tymi wyspowymi łąkami przy akompaniamencie akordeonu, kobzy czy skrzypiec. W reszcie kończąc na utworach wyładowanych wręcz nostalgią i przemijaniem : utwory takie jak Wherever i go , czy Night in Summer Long Ago, prezentują kwintesencję talentu jakim Mark Knopfler został obdarzony : przenoszą Cię od razu w krainę Twoich własnych uczuć i marzeń. A zatem: Niech przemówi muzyka :
niedziela, 16 sierpnia 2015
Koniec przygody z SMG + something else
No i stało się. Switch Music Group dokonało żywota. Troszkę byłem zdziwiony nie ukrywam, bo nic nie zapowiadało tego, że nasza kilkudziesięcioosobowa grupa się rozleci tak nagle i bez żadnych symptomów wczesnych. Po prostu pewnego ranka dostaję wiadomość Email, że "nie dam rady tego ciągnąć, ten rok nie przyniósł oczekiwanych zysków i musimy wszyscy się pożegnać". Już parę tygodni wcześniej miałem co do SMG poważne wątpliwości, ponieważ zaczęło zapewniać (przynajmniej Synthphonii) coraz mniejszy support i robiło wszystko z beznamiętnością. Ten wpis powstaje już około tygodnia, co jest wynikiem cholernego braku weny na wszystko, począwszy od komponowania muzyki, po życie. Muszę znaleźć skuteczny sposób na restart, bo czuje że marnuje tylko czas na bezczynnym siedzeniu i pierdzeniu w stołek, podczas gdy inni się rozwijają i popychają swoje życie ku nowym ścieżkom. Noc Parseidów - coś cudownego, leżąc sobie zakopanym w trawie na pobliskiej łące, z odpalonym "night folderem" i brylującą nową wersją "In Aeternum" resetowałem swoje życie chociaż w minimalnym stopniu, przepiękny show spadających gwiazd, połączony z życiem nocy i muzyką która pogłębiała to uczucie do stopnia wręcz niemożliwego. Chciałbym Wam przekazać coś szczególnego z mojej strony, jakieś przemyślenia głębsze niż moje wszechobecne uwielbienie nocą, ale w tym momencie jedyne co mi się pałęta po głowie to tylko i wyłącznie In Aeternum - czyli w dowolnym tłumaczeniu- Na Zawsze - Forever - tutaj krąg muzyczny zataczany jest kolejny raz, gdyz właśnie od Forever i to bynajmniej orkiestrowego, a prześlicznie balladowego utworu Kiss zacząłęm czuć... czuć cokolwiek...
Subskrybuj:
Posty (Atom)